Sami zakładamy i prowadzimy naturalny ogród

page1Wprowadzenie redaktora

Krystyna Cornuet oraz jej mąż Pierre Cornuet od 16 lat prowadzą w okolicach Augustowa swój samowystarczalny leśny ogród o powierzchni 1 ha. W swoim ogrodzie państwo Cornuet w zręczny sposób łączą ze sobą permakulturę, biodynamikę, zalecenia Anastazji oraz dużą dozę zdrowego rozsądku. W 2013 roku Krystyna i jej mąż Pierre dzielili się swoją wiedzą i doświadczeniami z uczestnikami warsztatów pt. „Ogród na Ugorze” prowadzonych na terenie Akademii Bosej Stopy w Barkowie www.MamaZiemia.pl. Niniejszy materiał można uznać za teoretyczną podstawę przekazanej na warsztatach wiedzy.

Wszystkie teksty zawarte w tej publikacji zostały pierwotnie opublikowane przez Krystynę Cornuet na jej osobistym blogu: www.krycor.blogspot.com na przełomie października i grudnia 2013 roku. Po drobnej korekcie prezentujemy je w formie jednolitego materiału edukacyjnego.

[wpdm_file id=1]

Film zarejestrowany podczas pierwszego warsztatu w maju 2013:

Krystyna i Pierre dwukrotnie byli bohaterami programu “Maja w Ogrodzie”. Odcinki z ich udziałem można obejrzeć pod poniższymi linkami:
1. Pachnacy jablkami ogrod na Podlasiu, odc-399
2. Powrot na Podlasie do francusko polskiego ogrodu, odc-415

Sami zakładamy i prowadzimy naturalny ogród – Krystyna Cornuet

Wstęp

Od 16 lat mieszkamy na skraju moczarów, na styku bagien biebrzańskich i Puszczy Augustowskiej. Stuletni prawie dom stoi na suchej, piaszczystej wydmie, na dawnej plaży ogromnej, polodowcowej rzeki. Dziś po rzece pozostała tylko pradolina z łąkami zalewowymi i niewielką rzeczułką pośrodku. Wpada do niej struga, która przepływa przez zachodni kraniec naszej ziemi. Jesteśmy dumnymi posiadaczami 3 ha mokradeł i suchszej, ale dość słabej ziemi wokoło domu. Hmm… teraz już nie takiej słabej, a miejscami wręcz cudownie urodzajnej.

Podniesione grządki i ściółkowanie

Na początku ziemia była tutaj bardzo słaba i gliniasta. Przy kładzeniu wodociągu wyciągnięto na wierzch martwicę i glinę. Nic nie chciało tam rosnąć. Porobiłam więc wzniesione grządki. Czasem nazywa się to wałami permakulturowymi, ale nie przepadam za tą nazwą. Wzniesione grządki robię od początku, zanim jeszcze ktokolwiek zaczął mówić o permakulturze. Na początku robiłam je super starannie – zdejmowałam wierzchnią warstwę gleby, dawałam „trzon” z drewna lub badyli czy gałązek, okładałam to warstwami gnoju i resztek roślinnych i przykrywałam odgarniętą glebą.

Obecnie czasem idę na łatwiznę i po prostu gromadzę na wybranym kawałku ziemi gnój i resztki roślinne oraz słomę czy siano, układając je grubą warstwą równo po powierzchni. Dbam tylko o to, żeby gnój zawsze był pod spodem, przykryty „materiałem roślinnym”. Utygan nazywa to „kanapkami”. Na zimę takie kanapki przykrywam dość obficie słomą lub liśćmi, a na wiosnę już można na nich sadzić dynie, ziemniaki lub pomidory. Chociaż pomidorów nie polecam, u nas zawsze łapią zarazę ziemniaczaną zanim wydadzą plony. Dla nich rezerwuję tunel.

Jesień jest najlepszą porą do budowania podniesionych grządek. Przez zimę zdążą się „przegryźć” i na wiosnę można będzie sadzić bez obawy. Jednak nawet bez budowania grządek warto wykorzystać zbieranie plonów, aby oczyścić i przykryć na zimę ziemię w ogrodzie. Oczyścić, bo chwasty rosną nawet pod śniegiem i wiosną będziemy mieli o wiele więcej roboty z nimi, a przykryć, żeby gleba nie podlegała erozji. Dżdżownice dużą część tej ściółki wciągną do środka gleby i zjedzą, przerabiając ją na pierwszorzędny nawóz. Resztę wystarczy wiosną zagrabić, jeśli mamy siać (jakoś w ściółce warzywa wschodzą słabiej), albo po prostu odgarnąć tylko w miejscach, gdzie sadzimy flance np. kapusty. Jeśli macie w ogrodzie ziemię względnie lekką, to nie będzie ona wymagała kopania. Ewentualnie można ją trochę rozluźnić motyczką. Natomiast na podniesionych grządkach ziemi absolutnie się nie kopię, tylko wyrywa chwasty i zagrabia. Szybko, lekko i przyjemnie.

Ściółka przywabiać może też gryzonie, mieliśmy z tym problem na początku. Niektóre grządki były zryte do imentu. Szczęśliwi wtedy ci, którzy mają łowne koty! U nas równowaga wróciła tak po 2 latach, kiedy w ogrodzie zadomowiły się jeże i zaskrońce. Szczególnie te ostatnie są przydatne do walki z nornicami. Bardzo je lubię, one mnie chyba też, bo często prezentują swe wdzięki a to pływając w stawie, a to wijąc się między ziołami, a to wygrzewając w foliaku czy w kompoście. W kompoście też znoszą jaja i tam wylęgają się małe wężyki, dlatego latem nigdy go nie przekopuję. Potem takie maleństwa snują się po ogrodzie, jak żywe sznureczki.

Kompost

Nawet jeśli mamy wzniesione grządki, to kompost zawsze się przydaje. Jednak mnie odrzucała cała ta robota – sprawdzanie temperatury, przerzucanie itp. Poszłam więc na łatwiznę i zrobiłam kompost dżdżownicowy. Posłużyły mi do tego fundamenty po suszarni tytoniu, taki prostokąt 4 na 2 metry, ocienione drzewami. To ważne, żeby kompost był w cieniu. Najlepsze są do tego leszczyna i dziki bez, ale inne drzewa i krzewy liściaste też są dobre.

Fundamenty te okalają dość głęboką dziurę, którą wykorzystujemy w następujący sposób: przy jednym z krótszych boków wysypujemy wszelkie odpadki organiczne (zawartość wiadra na kompost z domu, skoszona trawa, wyrwane chwasty (nawet perz), trochę gnoju, nawet trochę papieru czy kartonu). W sumie wszystko, co organiczne, dbając tylko, żeby odpady bogate w węgiel (C), jak słoma, suche siano itp. były zrównoważone odpadami bogatymi w azot, jak gnój, zielona trawa, zielone resztki roślin. Pomału jedna strona dołu zapełnia się, a kiedy jest pełna po brzegi, zaczynamy składać po drugiej stronie.

Kilkanaście lat temu wpuściłam tam garść dżdżownic kalifornijskich, które się zadomowiły, rozmnożyły i teraz odwalają za nas całą robotę. A na dokładkę nie domagają się ani podwyżek, ani urlopów, o ubezpieczeniu nie mówiąc.

Kiedy potrzebujemy kompostu (na ogół wiosną), to zdejmujemy „skórę” czyli wierzchnią warstwę ze starego stosu i przekładamy ją na nowy, zaszczepiając w ten sposób bakterie, grzyby i inne mikroorganizmy. Dżdżownice przechodzą same, jak tylko zwęszą nowe żarło. A pod spodem znajdujemy świetną ziemię kompostową.

Żywa ziemia

Czy wiecie, jaki biotop jest najliczniej zasiedlony prze organizmy żywe? Otóż nie, nie lasy tropikalne. Jest nim gleba, także w naszym klimacie. W jednej garstce żywej gleby, takiej malutkiej, damskiej garsteczce znajduje się kilka miliardów organizmów żywych (ok. miliard na gram). Na jednym hektarze łąki może żyć aż do 4 ton dżdżownic!

Niestety, to środowisko dotychczas było prawie nieznane i lekceważone. W tej chwili zaś gleby umierają. We Francji już ok.80% ziem rolniczych jest martwych. Danych z Polski nie mam, ale nawet jeśli jest ciut lepiej, to niewiele.

W żywej ziemi zachodzą nieustannie intensywne procesy. Zarówno skały, jak nieżywe organizmy i ich części są rozkładane do prostych związków mineralnych, te z kolei są źródłem pokarmu dla roślin. W procesie tym uczestniczy cały skomplikowany łańcuch wzajemnie od siebie zależnych drobnych zwierząt (owady, robaki, wieloszczety, skorupiaki, pierścienice i inne), bakterii, grzybów. Każdy z tych organizmów żyje w określonej warstwie ziemi, na określonej głębokości. Inne, np. dżdżownice, przemieszczają się swobodnie w górę i w dół.

Żywa ziemia jest pulchna, napowietrzona. Dobrze gromadzi wodę. Gromadzi też sole mineralne, więżąc je na dłuższy czas w tzw. gruzełkach. Gruzełki uformowane są z gliny związanej z prawie rozłożoną materią organiczną. Jest to jakby poślubienie tego, co mineralne, z tym, co organiczne, bo glina jest ostatecznym rezultatem rozkładu skał, a związki organiczne z nią związane pochodzą od żywych organizmów.

Co się dzieje, kiedy ziemia jest martwa? Wszystkie te procesy ustają, materia rozkłada się do soli organicznych, które są wypłukiwane przez wodę. Ziemia traci swoją porowatość, staje się zlewna. Nie potrafi już magazynować wody i odprowadzać jej w głąb. Stąd zalane pola, gnijące zasiewy i powodzie przy lada większym deszczu. Nawet jeśli dodamy materię organiczną do takiej gleby, to nie będzie komu jej rozłożyć w związki dostępne dla roślin.

Jeśli chcemy mieć zdrowe, bujne rośliny w ogrodzie, musimy w nim mieć żywą glebę. Możemy to zrobić, zapewniając naszym sprzymierzeńcom i darmowym robotnikom, czyli wszystkim tym organizmom, jak najlepsze warunki. Oraz źródło pożywienia. Stąd tak ważne jest ściółkowanie. Zwróćcie uwagę, że w naturze, poza pustyniami, nie ma „gołej” ziemi, zawsze jest pokryta roślinami lub naturalną ściółką. Ściółka jest ochronną kołderką przed palącym słońcem, jak przed zimnem i wiatrem, chroni też przed parowaniem wody, a jednocześnie służy za obficie zastawiony stół.

Czym ściółkować? Podpatrując naturę, a naszym wzorem jest las liściasty, najbardziej przyczyniający się do żyzności gleby, widzimy, że wszystkim po trochu, aby było organiczne. Ostatnio jest moda na słomę. Owszem jest wygodna w użyciu, ale to nie jest jedyny materiał. Równie dobre jest siano, zeschłe liście czy jakiekolwiek ścięte rośliny. Jednak zarówno słoma, jak siano, są ubogie w związki azotowe. W lesie do ściółki trafiają też odchody zwierząt i ptaków (a ile taki ptaszor potrafi „narobić”, to wiedzą ci, którzy je hodowali), opadłe pióra, sierść, w końcu martwe zwierzęta. To ważne, żeby była równowaga między tym, co bogate w węgiel (słoma, siano, suche liście), a tym, co bogate w azot (gnój, zielone rośliny). Węgiel i azot są podstawą wszystkich organizmów żywych. Ściółka pomaga też zwalczyć chwasty, zagłusza je po prostu. Trochę ich z pewnością wyrośnie, ale z pulchnej, żywej ziemi, łatwo jest je wyrwać.

Jeśli ziemia w ogrodzie jest martwa, zatruta środkami chemicznymi, które zabijają wszystkich naszych malutkich sprzymierzeńców, bądź pochodzi z głębokich wykopów, to przywracanie jej do życia może potrwać nawet kilka lat. Jeśli ktoś ma dostęp do żywej ziemi – w ekologicznym ogrodzie przyjaciół, w naturze (tylko nie w lesie iglastym, te sztuczne monokultury wyjaławiają ziemię), to może przynieść kilka garści i rozsypać ją pod ściółką. Posłużą one za zaczyn, jak w cieście chlebowym.

Trzeba też uważać, skąd pochodzi słoma. Niektórzy rolnicy używają wielkich ilości środków chwastobójczych i innych pestycydów. Ich resztki zostają zmagazynowane w słomie. Używając jej, myślimy, że mamy ogród ekologiczny, a tymczasem… Lepiej zadowolić się tym, co mamy u siebie.

Zakładanie ogrodu na ugorze

Kiedy sprowadziliśmy się tutaj, z wyjątkiem mocno zaniedbanego sadu i kilku starych drzew, wokoło był ugór, na którym pasły się krowy sąsiadów. Wypróbowaliśmy różne metody, łącznie z oraniem. Różne też były rezultaty. Oranie niezbyt się sprawdziło – kosztowne i mało skuteczne dlatego, że naszym głównym problemem był PERZ. Bardzo ciekawa roślina lecznicza, ale na grządkach niemile widziana, bo nie tylko fizycznie dusi i przerasta inne rośliny, ale tez prowadzi z nimi wojnę chemiczną. Wydziela bowiem substancje, które hamują ich wzrost lub wręcz prowadzą do zamierania.

Orka jest interesująca tylko o tyle, że odkleja płaty darni, które następnie wyciągałam tymi zakrzywionymi widłami i używałam na kompost. Mocno kłopotliwy kompost zresztą, bo bez przerwy porastał perzem i trzeba go było kilka razy przerzucać, za to ziemia w ten sposób otrzymana była wspaniale żyzna. Nie dałam rady zamienić wtedy całego terenu w ogród, więc a następnym roku znowu miałam ugór na większości terenu.

Zaczęłam zakładać podniesione grządki, wprost na darni. Najpierw kładłam rdzeń z gałęzi, badyli i drewna. Na to, korzeniami do góry, darń zdartą wokół miejsca na grządkę. To jest dość ważne, bo jeśli zostawimy ją dookoła, to bardzo szybko skolonizuje nam cały wał. Na to kładłam gnój, na początku otrzymany od sąsiadów, potem od naszych zwierzaków. Na gnój warstwę siana, liści, słomy i różnych innych resztek roślinnych. Na końcu przysypywałam to ziemią zebraną dookoła, na tym pasie pozbawionym darni i kompostem (kiedy już go miałam). Wał był szeroki gdzieś tak na metr, a długi na kilkanaście. Obok zaraz zaczynałam drugi. Robiłam proste wały, bo tak mi było najwygodniej, ale widziałam też takie w formie spirali. Każdy robi, jak mu się podoba.

Niektórzy wyścielają darń kartonami, dopiero na nich budując wały. Wypróbowaliśmy ten sposób w Barkowie – perz przerasta nawet potrójną warstwę kartonu. Przerasta też czasem same wały, ale jest go dużo mniej i daje się łatwo wyrwać.

Innym pomysłem, który zastosowaliśmy u nas, są skrzynki. Po prostu z resztek drewna buduje się skrzynie bez dna dowolnych wymiarów, ale takie, żeby łatwo było sięgnąć ręką w każde ich miejsce. W darni wykopuję rowek na wymiar skrzyni i wstawiam ją. Można też wkopać wzdłuż jej brzegów pasy blachy, tak na głębokość 20-30 cm., wtedy korzenie trawy rosnącej na ścieżce nie będą przechodzić do wnętrza skrzyni. Wysokość też może być dowolna, od 50 do 100 cm.

Wewnątrz takiej skrzyni układamy „przekładaniec” z gałęzi i badyli, gnoju, resztek roślinnych, dając na wierzch dość grubą warstwę dobrej, kompostowej ziemi. Warzywa mogą w niej rosnąć wcześniej i gęściej, niż na grządce.

Zarówno wały, jak skrzynie rozgrzewają się o wiele szybciej, niż okoliczna ziemia. Posługując się agrowłókniną, można „zarobić” nawet do 3 tygodni.

W pierwszym roku nie należy sadzić na świeżo założonych grządkach warzyw korzeniowych, one nie lubią świeżego nawozu i na dodatek mogą kumulować azotany. Można natomiast spokojnie sadzić wszystkie dyniowate, ziemniaki, oraz, jeśli przysypaliśmy wszystko dość grubą warstwą ziemi, także kapustę, sałatę, seler, fasolkę szparagową. Tuż obok takich grządek można też posadzić rośliny, które skorzystają ze spływającego z nich do ziemi „soku”, a jednocześnie będą je ochraniać : kukurydzę, fasolę tyczną, słoneczniki, groszek pnący.

Nie zapominajmy też o kwiatach, które pomagają nam w ochronie warzyw: aksamitka przeciw nicieniom, nagietek przeciw chorobom i owadom, nasturcja (roślina pułapkowa dla mszyc). Oraz o ziołach, które wnoszą na grządki zdrową atmosferę. To ważne, aby nasz ogród był też piękny!

Tak założone grządki mają masę zalet, ale jedną wadę – dość szybko wysychają. Można zastosować porowate rozprowadzacze, ale ja za nimi nie przepadam – powodują, że korzenie roślin rosną tuż przy powierzchni. Podlewanie wężem czy konewką sprawia, że woda spływa w dół, nie mocząc wnętrza wału i wiele jej wyparowuje. Jest na to jedna rada, bardzo prosta, a zarazem „recyklingowa” – trzeba postarać się o duże, plastikowe butelki (najlepsze są takie 5 litrowe, ale można też mniejsze) i poobcinać im dna. Następnie takie butelki wbijamy w grządkę szyjką w dół, tak gdzieś do 1/3 wysokości. Przypomina to kielichy otwarte na górze… w te kielichy wlewamy wodę. Jeśli wycieka zbyt szybko, wsypujemy do środka trochę ziemi, żeby w szyjce utworzył się sączek. W ten sposób cenna woda dociera wprost do korzeni, a my oszczędzamy sporo czasu na podlewaniu. Te same butelki mogą służyć wczesną wiosną jako mini-szklarenki, którymi przykrywamy młodziutkie roślinki lub miejsca, gdzie wysialiśmy wrażliwe nasiona (np.kukurydzę czy fasolę).

I nie przeganiajmy kretów! One są bardzo użyteczne. Tam, gdzie nie ma kretów, mnożą się rozmaite turkucie, drutowce i inni amatorzy świeżych korzonków. Możemy je odstraszyć od wchodzenia na grządki bardzo prosto – wsuwając niedopałki papierosów do norki pod kretowiskiem (jeśli jest na grządce). Kret, osóbka o czujnym węchu i wrażliwa, będzie omijać to, co śmierdzące, ale działać dookoła.

Przy wszystkich tych sposobach jest nieco pracy na początku, zwłaszcza darcie darni jest uciążliwe. Potem jednak jest jej coraz mniej, a jednocześnie unikamy uciążliwego kopania i nawożenia co roku.

Wzniesione grządki pomalutku będą opadać, aż utworzą się z nich normalne, żyzne grządki. Jeśli będziemy je regularnie ściółkować oraz od czasu do czasu podrzucać trochę kompostu, to pozostaną żyzne na lata, pulchne i gruzełkowate. Wystarczy je lekko poruszyć motyczką i siać, a czasem wystarczy nawet zwykłe zagrabienie zimowej ściółki i wyrównanie powierzchni.

Nasi mali pomocnicy

W naszym ogrodzie mamy wielu pomocników, którzy, jeśli im na to pozwolimy, odrabiają za nas dużą część pracy. Bo założenie warzywnika, jeśli nawet w tej chwili komuś wydaje się trudne, wcale aż tak bardzo nas nie zmęczy. Trzeba tylko robić „po porządku”:
1. porządnie wykosić trawę i badyle;
2. wyznaczyć grządkę dowolnego kształtu i rozmiaru;
3. zerwać darń dookoła na szerokość ok. 40 cm., ewentualnie porządnie przykryć kartonami i papierem gazetowym (jeśli nie mamy siły ani możliwości zrywania);
4. ułożyć kopiec tak, jak wcześniej opisałam (albo tak, jak wam się podoba);
5. obsiać go lub obsadzić warzywami takimi jak: dyniowate (w tym ogórki) albo ziemniaki albo pomidory – tylko nie razem, bo one nie są dla siebie wzajemnie dobrym sąsiedztwem;
6. jeśli to nie pora na sadzenie warzyw, to obsiać zielonym nawozem (facelia, peluszka, koniczyna perska czy inne) lub przykryć słomą czy sianem;
7. przykryć można, a nawet trzeba także między warzywami oraz na ścieżkach lub kartonach obok.

Dobre zestawy roślin na podniesione grządki w 1 roku:
1. ziemniaki na szczycie wału, a u jego stóp kapusta, bób, fasola, kukurydza, seler, czosnek, groch.
2. dynie lub ogórki, a z nimi kukurydza, fasola, fasolka szparagowa, sałata, kalarepa, słonecznik, rzodkiewka, koper, seler.

Nasi mali pomocnicy zajmą się dostarczaniem im tego, co do życia potrzebne. W pierwszym roku plony mogą być niewielkie, bo pełnię żyzności taka grządka osiąga w 2-3 roku po założeniu, ale już powinniśmy mieć sporo smacznych warzyw.

Tutaj też mogą zacząć się problemy z amatorami naszych pysznych warzywek innymi, niż my sami. Z drutowcami i innymi pędrakami pomoże nam walczyć kret, dlatego przebaczmy mu podkopywanie korytarzy. Gorsze są nornice, zresztą większość szkód, które ludzie przypisują kretom, są spowodowane właśnie przez nie. Też kopią korytarze i sypią kopce. U nas dużą pomocą są koty, jeże i węże zaskrońce. Może trochę potrwać, zanim osiedlą się w naszym ogrodzie, dlatego dobrze jest je zachęcić do osiedlenia się u nas. Można na obrzeżu ogrodu stworzyć im apartamenty do zamieszkania: stosy gałęzi, które zostawimy w spokoju, podobne stosy kamieni, kilka krzewów, które posłużą za schronienie także innym sprzymierzeńcom – ptakom.

Są też inni przeszkadzacze i zjadacze – ślimaki i gąsienice. Na ślimaki świetny jest jeż oraz ropucha. Ropuchy lubią chować się pod kamieniami lub deskami, w wilgotnym kąciku. Jest im również bardzo przydatne oczko wodne, gdzie mogą się rozmnażać. U nas niewiele się o tym mówi, ale za granicą już wiadomo, że nie ma prawdziwego ogrodu permakulturowego bez oczka wodnego. Na ogół jest ono centralnym punktem ogrodu i jego rola jest nieoceniona. Nie tylko służy za miejsce rozmnażania ropuchom, żabom i innym sprzymierzeńcom, ale też odbija promienie słoneczne i nasyca wilgocią atmosferę ogrodu, służy za poidełko dla ptaków – innych naszych sprzymierzeńców oraz cieszy nasze oczy i duszę.

Ptaki są naszymi przyjaciółmi, wszystkie karmią pisklęta gąsienicami i mszycami. Poza tym nawożą nam ogród najlepszym „guanem”. No i pięknie śpiewają. Skoro nasz ogród ma być naszym kawałkiem raju, nie należy zaniedbywać niczego, co cieszy też naszą duszę. Ptaki zwabimy, sadząc krzewy i drzewa – osłonę oraz źródło pokarmu oraz wieszając budki lęgowe (ale tak, aby nie dostały się do nich koty, więc raczej nie na gałęzi drzewa, ale na ścianach budynku lub wysokich żerdziach).

Innymi naszymi „darmowymi robotnikami” są pożyteczne owady. Biedronki i złotooki zjadają mszyce, dzikie pszczoły zapylają rośliny owocowe, osy i mrówki zjadają gąsienice i wiele innych.
Wszyscy ci sprzymierzeńcy człowieka giną masowo od chemii lub z braku schronienia. Oferując im schronienie spełniamy nie tylko dobry uczynek w stosunku do Matki Ziemi, ale też przyczyniamy się do ustalenia równowagi w naszym kawałku raju. My pomagamy im, one nam. A kiedy ta równowaga już się ustali, to żadne szkodniki nie są straszne i w zasadzie nie trzeba prowadzić z nimi walki. Zawsze trochę ich będzie, ale nie zagrożą naszym plonom, a my będziemy mieć o wiele mniej pracy.

Taki żyjący ogród, kolorowy, śpiewający i mruczący, jest naprawdę rajskim zakątkiem, w którym także ludzie wracają do równowagi i odkrywają radość i spokój. Osiągnięcie tego stanu może trochę potrwać, ale po kilku latach sami się przekonacie….

Dobrze też jest zostawić gdzieś na uboczu łan pokrzyw – wylęgarnię dla wielu pięknych motyli oraz źródło pokrzyw, bardzo przydatnych do ściółkowania, budowania wałów, robienia gnojówki pokrzywowej i jako ziółko do zup, wiosennych szpinaków czy do parzenia na zdrowotne herbatki.

Obserwuję co roku więcej gatunków ptaków, które osiedlają się w ogrodzie. Zostawiamy dla nich część jabłek na jabłonkach, nieskoszone trawy i zielska z nasionami. Zimą, po mrozach, dokarmiamy je. Jak inaczej robić, kiedy człowiek zostawia nagie, zorane pola i krótko wykoszone łąki w miejsce dawnych zarośli? Zabieramy im stołówki i miejsca do życia, a potem dziwimy się, że jest ich coraz mniej. Dlatego więc próbuję stworzyć tutaj taki ptasi azyl, z dostępem do wody latem i do pokarmu zimą, a cały rok do kryjówek i miejsc do gniazdowania. W końcu ptaki są częścią raju.

Nie należy palić przed zimą stert liści i gałęzi, bo jeże, ropuchy i inne stworzenia znajdują w nich schronienie. Można nawet specjalnie zrobić im takie schrony w spokojnych kątach ogrodu, jeśli chcemy, by na wiosnę pomogły nam w pracy. A wiosną też nie radzę ich ruszać – wiele ptaków wije gniazda w takich właśnie miejscach. Raj to także odrobina bałaganu, który dobrze służy naszym małym pomocnikom.

Natura - równowaga i rozsądek

Muszę mieć w sobie coś z niedźwiedzia albo chomika – zimą zapadam w hibernację. Śpię dłużej, a jak nie śpię, to snuję się w stanie błogiego półsnu. Wszystko robię powoli, godzinami mogę patrzeć w ogień albo krople deszczu czy płatki śniegu. Zwykle mam wiele planów na to, co zrobię zimą, ale zwykle niewiele ich realizuję. Ot, siedzę sobie w cieple, coś tam dłubię szydełkiem czy igłą, wyjdę trochę na dwór, poczytam. Oczywiście, są normalne domowe obowiązki, ale jest ich mniej. Po prostu nic mi się nie chce. Na początku, kiedy ten stan mnie nawiedził, byłam przerażona, bo jakżesz to! Przecież trzeba ciągle pędzić, pracować, zdobywać.

Popatrzyłam jednak na przyrodę, na nasze zwierzaki, które zimą głównie śpią i pomyślałam sobie: „A jeśli to właśnie jest stan normalny?” I odpuściłam sobie. A kiedy przestałam się spinać, to poczułam się tak fajnie! A z wiosną energia wróciła i pęd do pracy. Odtąd powtarza się to co roku, a ja z przyjemnością sobie odpuszczam. Myślę, że prawie wszyscy ludzie tak mają, stąd te wszystkie zimowe depresje i choróbska – bo organizm potrzebuje zwolnić i wyciszyć się, a świat mu nie daje. Odeszliśmy od naturalnych rytmów.

Rady, których udzielam też wynikają w pewien sposób z lenistwa. Ogród jest duży, a nas tylko dwoje i to już niemłodych, więc ciągle główkuję, jak tu zrobić, żeby się nie narobić, a mieć. Niektóre z tych pomysłów pokrywają się z najnowszymi trendami, więc chyba coś jest na rzeczy.

Proszę tylko, nie zrozumcie mnie źle – to nie jest jedyna słuszna metoda uprawiania ogrodu, to jedna z wielu metod, która w moim wypadku się sprawdza. Można mieć przepiękny, ekologiczny ogród, przekopując go łopatą lub widłami, albo nawet kultywatorkiem. Uważam, że przy naszych glebach, głębokich i raczej lekkich, płytkie przekopywanie nie jest szkodliwe, a dobrze pomaga wyciągnąć korzenie chwastów, ale jest bardzo męczące, a tego staram się unikać. Nie musi się budować wałów czy podniesionych grządek – bardzo dobre wyniki uzyskuje się, nawożąc kompostem. Tyle tylko, że jest z tym więcej pracy.

Tak, w sumie to jestem super podejrzliwa do wszystkich „jedynych słusznych” idei. Stosuję zasadę „primum non nocere” – po pierwsze nie szkodzić, reszta wynika z przystosowania się do natury naszego ogrodu.

Co jest szkodliwe? Po pierwsze wszystko to, co nienaturalne, co burzy delikatną równowagę biotopu. Czyli wszelka agresywna chemia (nawozy, środki „ochrony” roślin itp.). Pochodzi ona przecież w prostej linii od gazów bojowych. Następnie – głęboka orka i ciężki sprzęt, ale to raczej odpada w małych ogrodach. Po trzecie – monokultury i sadzenie przez kilka lat tych samych roślin w tym samym miejscu – pustynia biologiczna.

Naturalne i ekologiczne środki tez mogą być szkodliwe. Przykładowo, zbyt intensywne nawożenie gnojem czy gnojówkami przyczynia się do nadmiaru azotanów, podobnie jak nawozy sztuczne. Podobnie wapnowanie. Wapno jest szybko wypłukiwane z gleby, jeśli więc wapnujemy ziemię, następuje swoista huśtawka: nadmiar wapnia – mało wapnia. Mikroorganizmy giną, bo są przystosowane do pewnego stałego PH. Najpierw trzeba wiedzieć, czy w ogóle jest sens wapnowania – większość warzyw lubi lekko kwaskowatą glebę, Jeśli jednak chcemy wapnować, to lepiej to robić dolomitem czy popiołem drzewnym, które działają łagodnie i długodystansowo, a oprócz wapna zawierają inne mikroelementy.

Znam wiele przepisów na ekologiczne środki ochrony roślin i prawie nigdy ich nie stosuję. Jedynie ziemniaki i pomidory pryskamy na początku lata miedzianem, w ten sposób są odporniejsze na choroby. Stonkę wolę zbierać ręcznie. We wszystkich innych przypadkach ogród, gdzie panuje równowaga biologiczna, sam sobie daje radę. Wolę posadzić lawendę obok róż, niż przygotowywać im wymyślne wywary i gnojówki. Agrest, który co roku łapał mączniaka, rośnie zdrowo w towarzystwie jałowca i świerka. Miałam atak mszyc – zanim zdążyłam złapać za jakikolwiek środek do pryskania – pojawiły się stada biedronek i złotooków i po mszycach śladu nie zostało.

Odpowiada mi rola strażniczki równowagi. Bardziej, niż rola dumnego właściciela, narzucającego swoją wolę nieposłusznej ziemi (bardzo niesłuszna postawa). Najpierw trzeba zmienić coś w sobie, przestawić to pokrętło, które twierdzi, że od nas wszystko zależy, że jesteśmy panami, królami i że wszystko musimy wiedzieć lepiej. Natura wie lepiej i dlatego my lepiej wyjdziemy, jeśli zamiast ją gwałcić, żeby było „po naszemu”, będziemy się od niej uczyć i robić zgodnie z jej zasadami. Przynajmniej ja dobrze na tym wychodzę. Pracy mam mniej, plony lepsze, a serce i głowę spokojne, czego i wam wszystkim życzę.

Pochwała żywopłotu

Żywopłot jest jakby skórą ogrodu, oddziela i ochrania naszą własną przestrzeń, jednocześnie zaś łączy ją z otaczającym pejzażem. Zapewnia nam intymność, poczucie „bycia u siebie”, pozwalając jednak zerknąć ciekawym okiem na zewnątrz.

Chroni ogród przed porywistym wiatrem, przepuszczając leciutkie powiewy, które przynoszą nam powietrze oczyszczone i nasycone przyjemnymi zapachami. Nie tylko kwiaty pachną, wiele drzew i krzewów ma swoje delikatne, zielone zapachy. Wiatr nie jest zatrzymywany i unoszony w górę, żeby potem opaść z podwójną siłą, jak w przypadku murów, tylko delikatnie „czesany”.

W żywopłocie znajdują schronienie i pożywienie nasi mali pomocnicy – ptaki, jeże, jaszczurki, węże, masa owadów. W korzeniach żyją dobroczynne organizmy glebowe. Pod osłoną żywopłotu wyrastają różne zioła i często kwiaty (u nas – przylaszczki, zawilce i przebiśniegi). Drzewa i krzewy co roku produkują tony humusu, zwłaszcza te liściaste. Kiedyś jeden znajomy mieszczuch, który wybudował dom na wsi, zareagował oburzeniem, kiedy doradziłam mu żywopłot liściasty z niewielką domieszką iglaków – „Co ja będę miał za sprzątanie z taką masą liści!” Otóż my nigdy nie sprzątamy liści w żywopłocie, a wiosną następnego roku nie ma już po nich śladu. Można oczywiście zebrać liście, potrzebne nam do przykrycia grządek lub rabat kwiatowych, ale jeśli resztę zostawimy, to na pewno nie będą leżeć i „śmiecić”, zostaną przerobione na wspaniałą, żyzną ziemię.

Korzenie niektórych drzew i krzewów schodzą niewiarygodnie głęboko (dębu – do 150 metrów), mają tez niesłychaną powierzchnię absorbującą (krzew porzeczki – ok. 3 tys. kilometrów włośników). W czasie obfitych opadów odprowadzają wodę w głąb, sączy się ona po korzeniach kropelkami. W czasie suszy wydostają wodę z głębokich warstw ziemi i parując, oddają ją do atmosfery.  Wydobywają też z głębin ziemi sole mineralne i w postaci opadłych liści na nowo wprowadzają je do wierzchniej warstwy gleby, gdzie mogą być one wykorzystane przez drobniejsze rośliny.

Inna korzyść z żywopłotów, to różne kwiaty i owoce, które możemy zbierać na nasze potrzeby. Pomyślcie – dzika róża, kalina, rokitnik, leszczyna,jarzębina, śliwa mirabelka, ałycza, brzoza (lecznicze liście i sok), czarny bez, berberys i wiele innych. A piękne bzy lilaki czy jaśminowce? A zwykła pęcherznica, która rośnie na każdej, nawet słabej glebie, ma odmiany o różnym kolorze liści, a piękna jest, kiedy kwitnie i kiedy ma nasiona, a na dodatek przywabia ptaki? A świdośliwa – też pięknie kwitnąca, dająca smaczne owoce i przebarwiająca się jesienią na płomieniste oranże? A wierzbowe bazie, pierwsze zwiastuny wiosny i źródło pyłku dla pszczół? Można by tak wymieniać i wymieniać bardzo długo, bo w zasadzie wszystkie drzewa i krzewy mają swoje zalety i swoje piękno.

My zaczęliśmy urządzanie ogrodu właśnie od sadzenia żywopłotów i dziś mamy jeszcze jedną, całkiem wymierną korzyść – drewno opałowe z prowadzonej przecinki i czyszczenia. Zbiera się tego całkiem sporo, tym bardziej, że wzdłuż drogi prywatnej i w niektórych miejscach przy ogrodzeniu rosły już stare, nawet bardzo stare drzewa, które często zrzucają suche konary grubsze, niż moje ramię.

Nie ma smutniejszego widoku, niż monokultura, dlatego żywopłoty też najlepsze są mieszane. Złota proporcja to 1 iglak na 3 liściaste. Poza tym można sadzić wszystko, biorąc jednak pod uwagę wielkość ogrodu i strony świata. Na pewno dobrze jest odgrodzić się wysokimi drzewami od zimnych, północnych i północno-zachodnich wiatrów, z innych stron żywopłot może być niższy, żeby nie zasłaniał słońca. Najładniej wygląda i najmniej pracy wymaga żywopłot swobodny. Moim zdaniem te przycinane regularnie i często niefachowo, są smutne i brzydkie. Mamy wprawdzie rząd tujek trochę przycinanych, ale wewnątrz ogrodu, gdzie komponują się w ogólnym założeniu i służą za tło dla rabat kwiatowych. A tak w ogóle to lubię tuje, ale swobodne, wymieszane z innymi  krzewami, lubię ich żywiczno-słodki zapach. Jednak smutne żywopłoty ze strzyżonych iglaków mają coś odpychającego.

Mamy też okazję przywrócić w ten sposób naturze rośliny, które kiedyś naturalnie rosły na tych terenach. Czując się wielkimi panami ziemi, dominatorami, zmieniliśmy diametralnie nasze środowisko. A przecież tak naprawdę jesteśmy tylko współmieszkańcami tej planety. Teraz mamy niewielką możliwość naprawienia tego, dając przytulisko krzewom i drzewom dawniej powszechnym, a obecnie zupełnie wyrugowanym i pozbawianym prawa do istnienia polnym gruszom, cisom, jesionom, kalinom, wiązom i innym.

Projektując nasze żywopłoty „wyżywałam się” też artystycznie, komponując różne kształty, wysokości, kolory liści. Obecnie mam co podziwiać o każdej porze roku, a w naszym ogrodzie gości coraz więcej gatunków ptaków – tu, gdzie wcześniej był pusty ugór, przedtem pola, a najdawniej – puszcza. Czasem wydaje mi się, że młode, ale już wysokie drzewa szumią: „Pamiętamy, pamiętamy…”

Uroki stawu

Czytałam wiele z tego, co w języku polskim publikuje się na temat ogrodów permakulturowych, ale przyznam się, że nie znalazłam jednego elementu, który za granicą jest uważany za bardzo ważny. Otóż chodzi o staw. Jest on na ogół centralnym punktem takiego ogrodu, wokół którego buduje się grządki.

Taki staw ma wielkie znaczenie – tworzy mikroklimat przyjazny roślinom i ludziom, odbija światło słoneczne, służy wielu płazom i owadom za „kołyskę”, jest poidełkiem dla ptaków. Bywają różne stawy, w zwiedzanych ogrodach widziałam i ogromne i zupełnie malutkie, naturalne, sztuczne i prawie naturalne. Na ogół bardzo zadbane i piękne w rozmaity sposób.

Stawy i oczka wodne mają w sobie coś magicznego. Nasze oczko wodne ma ok. 30 metrów kw. i jest w kształcie odbicia stopy olbrzyma. Wprawdzie nie jest w centrum ogrodu, ale i tak swoją rolę spełnia znakomicie. Miał to być staw naturalny – w tym miejscu grunt zawsze był trochę podmokły i spodziewałam się pokładu gliny, więc kiedy u nas zakładano wodę, dałam ludziom trochę grosza i po godzinach wykopali mi stawek. Niestety, gliny nie było, tylko niebieskawy ił i stawek, pięknie wypełniony wodą na wiosnę, całkowicie wysychał latem. Żal mi było młodych kijanek i traszek, które już się w nim zadomowiły. Poza tym dziura w ziemi, miejscami głęboka na 2 metry, nie wyglądała najlepiej tuż przy drodze wjazdowej i części ozdobnej. Postanowiliśmy więc dać folię, taką specjalną, najtrwalszą, jaką uda nam się znaleźć. wypoziomowaliśmy brzegi i przy pomocy znajomych położyliśmy folię. Potem okazało się, że na odwrót, stroną spodnią na wierzch, ale to nic. Dziś stawek ma już 10 lat i ciągle wszystko się trzyma. Brzegi folii obłożyliśmy kamieniami. Obecnie są prawie całkiem zarośnięte trawą i mchem. W płytkiej części („pięta olbrzyma”) rosną trzciny i pałki wodne, posadzone w workach po kartoflach, ale tylko na obrzeżu. Dalej – grzybienie i nenufary. Oprócz białych są też różowe i od niedawna również czerwone. W wodzie żyją traszki, kijanki, rozmaite chrząszcze i larwy owadów. Rzęsę wodną widoczną na zdjęciu wpuściłam do stawu jako ochronę przeciw komarom – kiedy powierzchnia wody jest przykryta, nie mnożą się zbytnio.

Ponieważ zostało nam całkiem dużo folii, zbudowaliśmy „rzeczkę”, która służy jednocześnie jako filtr trzcinowy. Pompa ciągnie wodę ze stawu zakopanym w ziemi wężem, potem ze starego pnia wypada ona strumieniem do naturalnej kamiennej misy i płynie spokojnie „rzeczką” z powrotem do stawu. Nie chciałam budować sztucznych skałek czy kaskady, bo w naszej płaskiej okolicy wyglądałyby po prostu głupio. Brzegi „rzeczki” mały czerwony, japoński mostek.

Filtr trzcinowy sprawuje się świetnie, woda jest krystalicznie czysta. Mamy natomiast mały problem z brzegami stawu. Przez 10 lat jego istnienia brzegi rozmyły się trochę i folia wyłazi spod kamieni. Nie wiem, jak można by było wzmocnić te brzegi przed położeniem folii, ale przydałoby się. Lepszy oczywiście byłby staw naturalny albo wyłożony gliną, ale ani nasze umiejętności, ani zasoby nie są wystarczające.

Obecnie mamy jeszcze inny staw, na podmokłych łąkach na drugim krańcu posiadłości. zupełnie naturalny, duży staw kąpielowy. Najlepsza nasza inwestycja! Mój mąż pisze wiersze na jego cześć, ja go fotografuję i maluję, a oboje latem spędzamy w nim i nad nim najprzyjemniejsze chwile.

Dotknięcie prawdy

Wydaje się czasem, że w świecie nie ma już nic prawdziwego, że każda teoria ma swoje przeciwieństwo. Ludzie wierzą w to czy tamto, a inni w coś wręcz przeciwnego. Kłamstwa, manipulacje i półprawdy. Aż się w głowie kręci. Człowiek czuje się, jakby grzązł w bagnie. Czego się wtedy uchwycić? Co jest autentyczne, prawdziwe, co nie zawiedzie?

Najbardziej prawdziwą jest Natura, Ziemia i to, co na niej rośnie i żyje. Prawdziwi też jesteśmy my, nasze ręce i twórczy duch. Kiedy znajdziemy czas i ochotę, żeby się nad ziemią pochylić, dotknąć ją gołymi rękami, poczuć jej zapach, kiedy włożymy w nią z miłością nasiona i będziemy je pielęgnować z uwagą, kiedy starczy nam ochoty, aby zagłębić się w zachodzące w niej złożone procesy i związki, to zetkniemy się z czymś absolutnie prawdziwym, szczerym i prawym. Co więcej, ta natura nie jest nam wroga. Jeśli tylko przestajemy traktować ją jak wroga, którego trzeba poskromić, a szczerze i prawdziwie chcemy z nią współpracować i uczyć się od niej, bo ona jest mądrzejsza od najmędrszych ludzi, to zyskamy wspaniałego przyjaciela i współpracownika, który nas nigdy nie zawiedzie.

Potrzeba pewnej pokory, żeby zrozumieć, że nie wszystko musi tak być, jak my byśmy sobie chcieli. Nie zawsze wszystko się udaje. Bywają lata zbyt chłodne i deszczowe, to znów suche i gorące. Bywają zimy, kiedy wiele roślin wymarza. Mimo to, jeśli nie gwałcimy natury, nie zatruwamy jej, nie chcemy być mądrzejsi, a tylko podpatrujemy naturalne procesy, będziemy wręcz zasypani wspaniałymi jej darami. Nie tylko będziemy się zdrowo odżywiać, ale w dodatku dostaniemy piękno, zapachy, sprawność ciała i ogromną satysfakcję. Oraz takie poczucie więzi i przynależności, wręcz przyjaźni i miłości, że chce się śpiewać z zachwytu.

Ziemia powoli, wręcz niedostrzegalnie uczy mądrości, cierpliwości, prawdy. Pomaga wyzbyć się egoizmu i wchłania nasze stresy. Dobrze, powiecie, to dlaczego rolnicy nie są najmądrzejszymi i najszczęśliwszymi ludźmi na świecie? Prawdopodobnie jest to kwestia podejścia. Jeśli podchodzisz do kogoś, jak do wroga, którego trzeba zniewolić, albo jak do niewolnika, z którego trzeba wycisnąć jak największy zysk, to trudno mówić o przyjaźni i wzajemnym uczeniu się, prawda? W swoim ogródku czy na skrawku pola można czuć się jak nędzarz czy wyrzutek i wtedy będzie się nędzarzem i wyrzutkiem, a można czuć się jak milioner i król świata i wtedy będzie się milionerem i królem świata. Tych milionów nie da się złożyć w banku, ale można z nich korzystać do woli – błysk słońca w kropli rosy, pieszczota wiatru i źdźbła trawy, kolor otwierającego się kwiatu, zapachy ożywcze i owijające nas, jak najdroższe perfumy, niezrównany smak owocu zerwanego w pełnej dojrzałości, marchewki świeżo wyjętej z ziemi i opłukanej w beczce z deszczówką.

Często słyszę: „Ile to trzeba pracy, to harówka…”, a potem często mówiący to idą na siłownię albo na gimnastykę do dusznej sali, żeby poprawić sprawność ciała. Praca i ruch na świeżym powietrzu są dla nas jak najbardziej naturalne i potrzebne. Można też tak to wszystko urządzić, żeby nie było to harówką ponad siły, a przyjemną gimnastyką na powietrzu, w dodatku przynoszącą korzyść. Dlatego sprawdzam różne sposoby ułatwiania sobie pracy i dzielę tym to sprawdziłam.

Są jeszcze inne prawdziwe rzeczy – kiedy bierzesz kawałek drewna, kamienia lub nici i tworzysz coś z tego, coś użytecznego i pięknego zarazem. Naczynie, mebel, suknię, ozdobę. Tutaj też nie ma miejsca na matactwa. Albo coś jest zrobione pięknie i solidnie, albo nie. Kiedy miesisz chleb, kroisz warzywa, gotujesz posiłek – to też jest prawda. O ile nie użyjesz sztucznych polepszaczy, to będzie to albo dobre, albo wręcz przeciwnie, to zależy od Ciebie. Podobnie ze zwierzętami – jeśli są szczęśliwe, zadbane i ufają Ci, jeśli czujesz z nimi więź i wiesz, czego im trzeba, to jest autentyczne. One kochają nas i uczą miłości, wychodzenia poza swoje egoizmy i wygodnictwo.

Czytałam kiedyś o idealnym społeczeństwie, gdzie każdy, nawet król czy najwyższy urzędnik, musiał znać i praktykować codziennie jakieś rzemiosło, choćby przez godzinę. Jest w tym wielka mądrość. Jeśli robimy coś konkretnego i użytecznego naszymi rękami, to zmieniamy nie tylko materię, ale zmieniamy też siebie. Odnajdujemy prawdę o sobie, godność, solidność, umiejętność skupienia i współpracy, odzyskujemy nasz honor. Dziś coraz bardziej odchodzi się od pracy z konkretnym przedmiotem, od początku do końca. Może stąd bierze się ten zanik jądra naszej osobowości. Można je jednak odzyskać i pielęgnować – trzeba tylko chcieć.

Idę teraz do ogrodu, trochę już smutnego w listopadowy sposób i będę go podziwiać i kochać. Wiem, że wrócę mądrzejsza i pogodniejsza. Zajrzę do kur, a one przybiegną do mnie, pogadam do owiec, a one, wyjątkowo płochliwe, wtulą pyszczki w moją rękę. Jestem milionerką i królową na swojej ziemi.

Tradycyjne wartości

Żyjąc zgodnie z rytmem przyrody oraz starając się, w miarę możliwości, o jak największą samowystarczalność, powoli odkrywamy też wagę tradycyjnych wartości. Ot choćby takich, jak rodzina wielopokoleniowa, gdzie każdy ma swoje miejsce i jest potrzebny. Żyjąc i pracując na swojej ziemi, a w związku z tym rzadziej komunikując się ze światem zewnętrznym, z konieczności lgniemy do siebie, rozmawiamy więcej ze sobą, dzielimy się doświadczeniem. Im nas więcej, tym te doświadczenia i rozmowy ciekawsze i szersze kręgi zataczają.

Jest też proza – zwyczajny podział obowiązków, gdzie każda para rąk się przyda. A najlepiej, żeby to była swojska, bliska i kochana para rąk. Ileż razy latem i wiosną, kiedy musiałam porzucić pilną pracę w ogrodzie i iść gotować, wzdychałam za kimś, kto by tę strawę uwarzył na moje miejsce, a ja bym wtedy o wiele więcej ciężkiej i mocno potrzebnej pracy mogła zrobić. Spokojna, że w porze posiłku zasiądziemy nad pełną michą. A jaki komfort, kiedy ma się mniej spraw na głowie i przynajmniej o niektóre martwi się ktoś inny!

Podobnie jest zimą. Palenie drewnem w piecach kaflowych jest bardzo ekonomiczne, ale ma jedną poważną wadę – ktoś musi przy tym być, podrzucić do pieca, dbać, by dom się nie wyziębił. Im więcej mieszkańców w domu, tym większa swoboda dla każdego z osobna, bo można sobie wyjechać, wiedząc, że ktoś nas zastąpi.

Jako dziecko mieszkałam głównie u Dziadków i do tej pory pamiętam fascynację, z jaką przysłuchiwałam się wspominkom i rozmowom starszych. A były to czasy, kiedy ludzie wieczorami lubili się spotykać, posiedzieć, pogadać. Ot tak, niezobowiązująco. wiem więc, jak dla dzieci ważne jest obcowanie z różnymi osobami, w różnym wieku i słuchanie ich. Żadna szkoła, żadne zajęcia pozalekcyjne nie zastąpią takiej edukacji na żywo. A niektórzy z nich umieli opowiadać wspaniale!

Wspólne mieszkanie jest też szkołą miłości i troski o innych. Nad tym rozwodzić się nie będę, to jest oczywiste. Może też być odwrotnie, kiedy wzajemne kwasy i niechęć stają się trucizną. Myślę jednak, że kiedy ludzie chcą, kiedy się lubią, to potrafią się dogadać. U moich Dziadków zawsze były tabuny osób, które albo odwiedzały ich, albo mieszkały wspólnie. Tyle tylko, że oboje, wychowani w dużych, wielopokoleniowych rodzinach, mieli tę kulturę uczuć, które kazała im łagodzić i dbać o zadowolenie innych, a nie jątrzyć i żądać. Czyli można żyć w zgodzie, jeśli się tego chce.

Gałęzie w ogrodzie

Ściółka z rozdrobnionych gałęzi i liści była ostatnim wrzaskiem ekologicznej mody na Zachodzie przez ostatnich kilkanaście lat. Teraz zaczyna to przycichać i wracać do właściwych proporcji, czyli do tego, że jest to jedna z wielu metod, która ma niezaprzeczalnie wiele zalet, ale też i wad.

Przede wszystkim – nie wszystkie gałązki nadają się na mulcz. Najlepsze są liściaste, z zielonymi liśćmi. W normalnym ogrodzie nie jest ich zbyt wiele, bo drzewa na ogół przycina się pod koniec zimy. Nawet jednak takie bezlistne daje się wykorzystać pod pewnymi warunkami. Drewno zawiera wiele ligniny, która jest rozkładana prze grzyby, nie przez bakterie. W związku z tym pobierany jest azot z gleby, co powoduje brak tego pierwiastka. Można temu zaradzić mieszając zrębki z gnojówką lub obornikiem i kompostując przed użyciem.

Następnie – zrębki są dość duże, co może być niewygodne w warzywniku, natomiast świetnie nadają się do ściółkowania pod drzewami, krzewami i na rabatach. Można też nimi ściółkować ścieżki. Ich rozkład do próchnicy jest też dość długi, trzeba więc czekać kilka lat na polepszenie gleby. Ale świetnie chronią ją przed wysychaniem i czynnikami atmosferycznymi zaraz po zastosowaniu.

Zrębki z gałązek iglastych można stosować tylko na wrzosowiskach lub plantacjach borówki, także w połączeniu z substancjami bogatymi w azot. Zakwaszają one silnie glebę oraz mają sporo żywic i innych związków, niekorzystnych dla innych roślin.

Inną zaletą zrębków jest to, że wiemy skąd pochodzą i co zawierają, czego nie można powiedzieć o kupnej słomie. Jednak najlepsze niezaprzeczalnie jest siano z naszego własnego kawałka łąki czy nieużytku. Nawet kupne siano zawiera o wiele mniej pestycydów, herbicydów czy resztek nawozów, niż słoma. Szybciej się też rozkłada i stosunek węgla do azotu jest o wiele bardziej korzystny, niż w drewnie i słomie.

Trudno pominąć też inny aspekt – to zużycie energii przez rozdrabniacze. Istnieją spalinowe i elektryczne. I jedna i druga energia jest dość „brudna” ekologicznie i dość kosztowna. Trzeba to sobie skalkulować, rozejrzeć się, co w naszym przypadku jest najłatwiejsze i najtańsze. W końcu gałązki można zużyć też do budowania wałów, bez rozdrabniania.

Jest też inny sposób wykorzystania zrębków, który czasem stosuję i uważam za ciekawy. Otóż na początku można je użyć jako ściółkę dla zwierząt – znakomicie wchłaniają odchody i przykre zapachy. Potem dopiero idą albo na kompost, albo na wały, albo jako ściółka w ogrodzie. Najważniejsze jest to, aby wykorzystać wszystkie resztki organiczne z naszego ogrodu do polepszenia żyzności ziemi.

Na koniec jeszcze jedno zastosowanie dla gałązek – ułożyć z nich stos w kącie ogrodu, jako schronienie dla jeży i ptaków. Powolutku tam też się rozłożą, w międzyczasie spełniając rolę „przytuliska”.

Samosiejki

Istnieją rośliny, które raz wysiane w ogrodzie przez lata wysiewają się same, jeśli tylko pozwoli im się zakwitnąć i wydać ziarna. W naszym ogrodzie jest cała plejada ziół i warzyw, które tak „wędrują” z roku na rok.

Pierwsza jest sałata – umyślnie zostawiam wyrośnięte pędy, żeby się rozsiały. Potem młode sałaty wyrastają wiosną w nieprawdopodobnych miejscach – kiedyś miałam kolekcję pięknych flanców na drodze dojazdowej! Często różne odmiany sałaty mieszają się ze sobą, tworząc nowe hybrydy, bardzo ciekawe z wyglądu i smaku. Pojawiają się też wcześniej, niż te wysiane z ziaren, już na przedwiośniu, czasem jesienią. Z roślin sałatowych podobnie rozsiewają się rukola i roszponka. Rukola, wysiana wczesną wiosną, dała już w tej chwili trzecie pokolenie, którego listki ciągle zbieram – nie boją się przymrozków. Czasem znajduję też dorodne rośliny roszponki między cebulą czy truskawkami.

Wszystkim znany jest koper – gdyby mu pozwolić rosnąć, gdzie chce, wkrótce zdominował by cały warzywnik. Fajne to jest, bo zawędrował nawet do tunelu, gdzie już w marcu-kwietniu zbieram młode listki. Z tym koprem to dziwna sprawa – chodzi o jego stosunek do marchewki. Otóż młody koperek pomaga jej rosnąć, jest dobrym sąsiedztwem, a kiedy zaczyna kwitnąć, zmienia się we wroga i hamuje wzrost jej korzeni. Kiedyś nie pamiętałam o tym, zostawiłam koper na grządce z marchwią i cebulą, i dziwiłam się, że mam takie rachityczne marchewki mimo bardzo dobrej ziemi.

Szpinak nowozelandzki i pomidorki koktajlowe też wyrastają, gdzie się da. Pomidorki mają w naszym klimacie przechlapane – rzadko udaje im się wydać owoce poza tunelem.

Posiałam też kiedyś kilka ziół, które dobrze wpływają na wzrost i smak warzyw, a przy tym przydają się w domu – nagietek, rumianek lekarski, ogórecznik, żywokost. Wszystkie one rosną jak szalone. W tej chwili nie muszę przykrywać kilku zagonów na zimę – są porośnięte gęsto rumiankiem. Wiosną większość pójdzie na kompost, a w tym miejscu posadzę kapustne.

Ogórecznik wprawdzie niektórzy stosują zamiast ogórków (liście), ale ja ich nie lubię. Natomiast kwiaty – to co innego. Mają smak podobny do owoców morza, a poza tym dodają koloru i właściwości leczniczych każdej sałatce. Żywokost jest bogaty w potas, dobry na kompost i do ściółkowania, a z jego korzeni robię lecznicze maści.

Spomiędzy warzyw wychylają się wiosną pędy słoneczników. To ptaki rozniosły ziarna po całym ogrodzie. Ziarna cienkiego szczypiorku, tego kwitnącego fioletowo, roznoszą mrówki.
Czasem, z części ozdobnej, zawędrują do warzywnika kwiaty: powój, smagliczka, petunia, nasturcje, kosmos. Jeśli nie przeszkadzają, to pozwalam im rosnąć. Dodają koloru i zapachu, zwabiają pożyteczne owady.

Na zabój rozsiewają się też szparagi. Z nimi wręcz trzeba walczyć, bo rosną jak las. A co do lasu – często znajduję młode siewki drzew, które w pulchnej ziemi znalazły dobre miejsce do wyrośnięcia. Takie drzewka przesadzamy ostrożnie w inne miejsce. Mam już całkiem spory lasek z tych samosiejek. Najdziwniejszą samosiejkę znalazłam kiedyś przy kopaniu ziemniaków. Patrzymy z mężem, a tu malutka cytryna rośnie między ziemniakami. W tej chwili to spore drzewko, które hodujemy w donicy, na lato wynosimy do ogrodu, a zimą przechowujemy w domu.

Lubię takie roślinki-niespodzianki. Jeśli tylko nie przeszkadzają, pozwalam im rosnąć. Często są zdrowsze i ładniejsze od tych wysianych czy wysadzonych umyślnie. W tym roku zauważyłam, że kilka ziemniaków, które wyrosły same z zapomnianych bulw, między innymi warzywami, było pozbawionych stonki i nie zapadło na zarazę ziemniaka aż do jesieni. Pomyślałam więc o stworzeniu na części warzywnika takiego artystycznego bałaganu, gdzie rośliny pomieszane ze sobą będą tworzyć dżunglę. Wprawdzie od początku stosuję sadzenie roślin sprzyjających sobie w zestawach, ale najczęściej są to jednak rzędy czy grządki. W przyszłym roku spróbuję je pomieszać jak w złym śnie „porządnego” ogrodnika. Zobaczymy, co to da.

Przechowywanie owoców i warzyw

Alchemicy mają takie powiedzenie, które jakoby zawiera niesamowitą mądrość: „Jako na górze, tak i na dole”. Nieco parafrazując tę złotą myśl, mogę co roku powiedzieć : „To, co na górze – to na górę, to co na dole – na dół”. Chodzi oczywiście o przechowywanie owoców i warzyw.

Kiedyś wszystko było jasne: to, co rośnie „u góry”, czyli wszelkie owoce (jabłka, dynie, gruszki itp) oraz to, co suszone (grzyby, jabłka) przechowuje się na strychu. Oraz dwa wyjątki: cebulę i czosnek powiązane w warkocze. Natomiast to, co rośnie w ziemi, przechowuje się w piwnicy – czyli wszystkie korzeniowe, poza czosnkiem i cebulą.

Nowoczesna chemia podpowiedziała nam, dlaczego nie należy przechowywać jabłek z ziemniakami – każde z nich wydziela związki chemiczne (etylen, dwutlenek), które szkodzą drugiemu. Być może na tym polega antagonizm między owocami, a korzeniowymi?

Być może wchodzi tu w grę wilgotność otoczenia? Inna mikroflora i mikrofauna? Drgania astralne? Przepływ energii chi? Trudno mi odpowiedzieć, jednak nasza praktyka potwierdza na 100% te spostrzeżenia. Zamiast strychu może być ewentualnie chłodna spiżarnia, ale nad powierzchnią ziemi.

Z jakichś, trudnych też do wytłumaczenia względów, warzywa lubią towarzystwo – swoje własne. Owoce też. Ziemniaki dużo lepiej przechowują się stłoczone w dużej skrzyni, wszystkie razem, niż w oddzielnych woreczkach. Jabłka lubią też leżeć obok siebie, ale arystokratycznie przedzielone słomą lub sianem i otulone nim, jak kołderką.

Wszystkie warzywa powinny odrobinę obeschnąć – najlepiej po zbiorach i powierzchownym oczyszczeniu zostawić je na parę dni w przewiewnym pomieszczeniu. My zostawiamy w hangarze. Jabłka powinny być zerwane z drzewa, nie spady. Oraz oczywiście zdrowe.

Czytałam w bardzo starych księgach o przechowywaniu owoców w otrębach – prawdopodobnie niektórym udawało się utrzymać soczyste śliwki aż do Karnawału, jednak sama tego nie praktykowałam (z braku odpowiedniej ilości otrąb).

Warzywa korzeniowe zawsze sortujemy na dwa albo trzy rodzaje, poczynając od najmniejszych i uszkodzonych, a kończąc na najbardziej dorodnych. Te małe i pokaleczone idą na pierwszy ogień, bo szybko wysychają albo się psują. Tak więc jesienią obieram ziemniaczki niewiele większe od orzechów włoskich, za to potem będą wielkości jabłek, a później pięści.

Cieplarnie, inspekty i stany pośrednie

W miasteczku, w którym się wychowałam, był kiedyś dwór. Potem dwór ten z przyległościami oddano zakonnikom. Nikt mi nie umiał powiedzieć, co to był za zakon, wszyscy nazywali ich „Braciszkami”, ale każdy opowiadał, jakie to wspaniałe ogrody uprawiali. W części, do której mieli wstęp goście, były przepiękne altany, sadzawki, kwiaty i zioła. Dalej mieli ogrody warzywne, sady i szklarnie. Jako dziecko widziałam resztki murów otaczających warzywniki, zdziczałe drzewa i zamulone sadzawki. Bo Braciszków wyrzucono stamtąd w latach 50. Wyjeżdżając, jak skarb największy, zabrali ze sobą parę wagonów kompostu.

Widziałam też ich cieplarnie, używane częściowo przez miejscowego ogrodnika. Było to sprytne połączenie ziemianki i cieplarni z inspektem. Nad ziemię wystawał tylko szklany dach, pod którym było widać kolorowe kwiaty, natomiast do środka schodziło się po schodach i przechodziło obmurowaną ścieżką środkiem szklarni, mając grządki na wysokości ramion. Pod każdą grządką biegł wymurowany z cegieł „leżak” czyli poziomy piec, przykryty ziemią. Palenisko było w przedsionku. Był to rodzaj ziemianki, z ogrzewanymi od spodu grządkami. Widziałam też ślady po inspektach wzdłuż południowej strony muru. Także murowanych.

U nas inspekty połączone są z tunelem foliowym, Jakoś tak nie wyobrażam sobie prawdziwego warzywnika bez inspektów. Inspekty można zrobić bardzo łatwo – wystarczy zbić prostokątną skrzynię i zrobić do niej przezroczystą przykrywę. Najłatwiej jest drewnianą ramę obić folią, ale można też zrobić szklane szybki, albo założyć taki sztywny, przezroczysty plastik izolujący. Skrzynka może być pochyła, ale może też być prosta, wtedy po prostu ustawia się ją na pochyło usypanej ziemi.

Następnie kopiemy dół głęboki na ok. 1 metra lub nawet więcej, większy od naszej skrzyni o co najmniej 20 cm. z każdej strony. Dół wypełniamy do 3/4 obornikiem pomieszanym ze słomą czy sianem, obficie podlewamy i dobrze udeptujemy. Tak potraktowany obornik powinien dość szybko się rozgrzać. Każdy obornik grzeje, ale najlepszy i najmocniejszy pod tym względem jest jednak koński.

Udeptany obornik przykrywamy grubą warstwą (co najmniej 40 cm) ziemi kompostowej i ustawiamy nasze okno. Jeszcze tylko otulamy je dookoła słomą i ziemią i przygotowujemy coś do przykrycia – matę albo choćby stary chodnik. Oraz kilka drewnianych klocków, którymi będziemy podpierać pokrywę w czasie wietrzenia, bo wietrzyć trzeba koniecznie i codziennie!

I już można siać nowalijki, mimo że na świecie jeszcze przedwiośnie i zadymka hula. Między nowalijkami wysiewa się rośliny do przesadzenia do ogrodu – np. kapustne. Można też posiać ogórki, dynie lub melony – wykiełkują w cieple między nowalijkami, a kiedy te zabierzemy na talerze, będą mogły rozrosnąć się i latem „wykipią” z otwartego już na stałe inspektu. Jesienią możemy w podobny sposób przedłużyć sobie sezon na zieleninę. Jeśli pogoda sprzyja, to nawet do Bożego Narodzenia.

Dawniej, kiedy nie było takiej obfitości sklepów z warzywami i owocami świeżymi przez cały rok, a ludzie żywili się tym, co sami wyhodowali, różne inspekty były bardzo w cenie, jako łatwe i oszczędne urządzenia i źródła witamin, tak potrzebnych na przedwiośniu.

Pomysłowość ludzka w tej dziedzinie jest bez granic, przekonałam się o tym tu, w naszej wsi, gdzie ziemia rozmarza bardzo późno i jest często zbyt podmokła, by kopać doły. Otóż miejscowi gospodarze urządzają „wzniesione inspekty” przy południowych ścianach budynków gospodarczych. Budują (a właściwie budowali, bo teraz raczej używają tuneli lub kupują nafaszerowane chemią wiechcie) przy tej południowej ścianie skrzynię bez dna wysoką na ok. metr, wypełniają ją obornikiem ubitym ze słomą i podlanym jak wyżej, na to sypią ziemię i stawiają okno inspektowe. Okno jest oczywiście mniejsze od skrzyni i obłożone sowicie słomą po bokach. Już w marcu (a u nas to jeszcze mróz) miewali rzodkiewki, sałaty, koperek, szczypiorek i młodą boćwinkę. Rozłożony obornik, wybrany z dołu inspektowego (ten sam dół można użytkować przez wiele lat) jest świetnym nawozem na grządki.

Gnojna sprawa

Różne artykuły i wpisy na jakie się natknęłam dały mi do myślenia i wskutek tego myślenia chciałam was przestrzec przed nadmiernym stosowaniem gnoju w pogoni za dorodnymi roślinami. Gnój może nawet być niebezpieczny – zawiera dużo azotu i rośliny przenawożone mogą kumulować azotany i azotyny szkodliwe dla naszego zdrowia, podobnie jak rośliny nawożone chemicznie. Co z tego, że będą wielkie, kiedy to będzie sztuczne „nadmuchane” nadmiarem azotu? To tak, jakby żywić dziecko odżywkami proteinowymi i hormonalnymi dla „mięśniaków” – przeżyć przeżyje, będzie nawet ogromne, ale czy zdrowe?

Tym, co decyduje o żyzności gleby i zapewnia dobre plony jest zawartość próchnicy. Gnój jest jednym z surowców, z którego otrzymujemy próchnicę. Dla równowagi powinien być wymieszany z resztkami roślinnymi (słoma, siano,liście, zrębki, chwasty) i ziemią. Dlatego też na wałach, podniesionych grządkach i „kanapkach” w pierwszym roku sadzimy rośliny, które nie akumulują azotu albo zielony nawóz.

Jeśli mamy dużo gnoju, to dobrze jest zrobić z niego kompost, mieszając jak wyżej. Każdy gnój jest dobry, ale każdy ma nieco inne właściwości. Najbardziej kompletne jest gówienko krowie. Koński gnój znany jest ze swoich właściwości grzejących. Jest świetnym „kaloryferem” do inspektów. Można też pozbyć się uciążliwych chwastów, wykładając na wybranym kawałku ziemi grubą warstwę końskiego obornika, udeptując i przykrywając ją. Niepożądane rośliny zostaną po prostu ugotowane!

Jeśli ktoś ma dostęp do końskiego obornika, to gorąco zachęcam do zakładania inspektów. W klimacie Polski pozwalają zarobić kilka tygodni, mieć nowalijki już w kwietniu i własną rozsadę oraz przedłużyć sezon jesienią.

Korzenie

Pisałam już o tajemniczym życiu gleby, ale nie wszystko napisałam. Umyślnie opuściłam bardzo ważną część tego życia – korzenie wszelakich roślin.

To, co widzimy na powierzchni i przywykliśmy nazywać rośliną, to tylko jej część. Mniej, niż jej połowa. Reszta rośliny, czyli korzenie, rozwija się i działa w ciszy i ciemności gleby, w ukryciu. Tam tka się skomplikowana siatka korzeni, korzonków i włośników, które rozprzestrzeniają się wszerz, a przede wszystkim w głąb, aż do skał macierzystych i wód podziemnych.

Jedna jedyna roślina pszenicy potrafi mieć w sumie 200 kilometrów korzeni, a żyto nawet 600 kilometrów. Jeśli natomiast policzymy także włośniki (te mikrowłoski przy końcówce korzeni, które czerpią wodę i sole mineralne), to jedna roślina pszenicy ma ich na przykład ok. 5 000 kilometrów.

Najwięcej korzeni jest w żyznej warstwie humusu, ale w poszukiwaniu wody niektóre rośliny mogą sięgać bardzo głęboko – drzewa nawet na głębokość ponad 100 metrów. Każdy korzeń jest jakby wielkim targowiskiem, gdzie następuje wymiana: korzenie pobierają wodę i sole mineralne, które do stanu rozpuszczalnych doprowadziły mikroorganizmy, ale też dostarczają swoim współpracownikom sok wzbogacony w cukry, wytworzone w liściach, rozluźniają glebę i doprowadzają do niej powietrze i wodę deszczową, która spływa wzdłuż korzeni jak kanalikami.

Co więcej, roślina za pośrednictwem korzeni może sama modyfikować swój jadłospis! Mniej więcej 20% soku wzbogaconego w cukry w liściach jest odprowadzane do korzeni, gdzie wydziela się w formie malutkich kropelek. Kropelki te przywabiają bakterie, które rozkładają skały i szczątki organiczne na sole mineralne. Bakterie te wydalają te sole, jakby w podziękowaniu za „cukrową” ucztę, ale także są zjadane przez nicienie, ameby i innych „mikrodrapieżców”, które też wydalają sole mineralne. Otóż stwierdzono, że roślina potrafi modyfikować skład tych kropelek soku, przywabiając takie bakterie, które jej są potrzebne. Potrzebuje potasu – więc przywabia bogate w potas, fosforu – w fosfór.

Stwierdzono też, że rośliny potrafią komunikować się między sobą za pośrednictwem korzeni, a nawet przekazywać sobie nawzajem substancje pokarmowe. Niektórzy uczeni nie wahają się porównywać tę skomplikowaną siatkę, przewodzącą na dodatek słabe impulsy elektryczne, do mózgu. To już pachnie „Awatarem” – prawdopodobnie jednak oni korzystali właśnie z tych nowych odkryć.

Pod wpływem teorii Darwina długo widziano w przyrodzie tylko walkę o byt i konkurencję, teraz, kiedy w końcu niektórzy zadają sobie trud, aby to zbadać, odkrywają ze zdumieniem współpracę i symbiozę. Na przykład drzewa iglaste, które asymilują i fotosyntezują przez cały rok, wspomagają rosnące w pobliżu drzewa liściaste wtedy, kiedy te nie mają liści, czyli głównie na przedwiośniu. Wysyłają im „paczki żywnościowe”. A drzewa liściaste odwdzięczają im się latem, kiedy ich masa liści jest większa i bardziej wydajna, niż drzew iglastych. Innym taki przykładem jest symbioza między grzybnią a korzeniami – drzewo znowu dostarcza grzybowi słodkiego soczku, natomiast grzyb zwiększa powierzchnię chłonną jego korzeni nawet o 1/3 i na dokładkę chroni go przed atakami złośliwych grzybów.

W końcu po śmierci rośliny cała ta masa korzeni na ogół zostaje w ziemi, wzbogacając ją w materię organiczną, a wydrążone przez nie kanaliki są prawdziwymi autostradami dla drobnoustrojów. Nie mówiąc już o tym, że wydzielane za życia rośliny dwutlenek węgla i kwasy powodują rozpad skał do pożądanych glin.

Idąc po łące czy w lesie nie zdajemy sobie na ogół sprawy, że pod naszymi stopami, w ciszy i ciemności, toczy się intensywne życie, nawiązują się sojusze i wypowiadane są wojny. Ba, może nawet przekazywane wiadomości o naszym zbliżaniu się?

Liście, gałęzie, łodygi

Opuszczamy dziś ciemny i cichy świat gleby i wychodzimy ponad nią, do królestwa światła i powietrza, światłocieni, szumu i śpiewu. Do świata woni i kolorów.
Korzenie, które rozwijają się w głąb, są podstawą dla części nadziemnej rośliny, części, która pnie się w górę, do słońca, która korzysta z powietrza i oczyszcza je. Chodzimy wśród liści, nieświadomi tego, że każdy z nich jest fabryką chemiczną, gdzie wre praca. Niezwykle nowoczesna to fabryka, wykorzystująca energię słoneczną oraz wodę i proste związki chemiczne do produkcji cukrów, białek, witamin… Jej technologia jest tak zaawansowana, że do dziś nie umiemy jej odtworzyć. Na dokładkę zupełnie nie szkodzi naturze, a wręcz ją oczyszcza ze szkodliwego dwutlenku węgla, w zamian oddając czysty tlen. Potrzebują go wszystkie żyjące stworzenia (no, prawie wszystkie), w tym same rośliny, które także oddychają w „normalny” sposób. Każda roślina produkuje jednak o wiele więcej tlenu, niż sama potrzebuje, więc i różne zwierzęta i my sami korzystamy z ich szczodrości.
Wszystko to dzięki chlorofilowi, którego budowa chemiczna przypomina bardzo budowę naszej hemoglobiny, jedynie w środkowej części zgrabnej gwiazdeczki króluje w niej atom magnezu, podczas gdy w hemoglobinie – żelaza.
Chlorofil wykorzystuje energię światła słonecznego do budowy „ciała” rośliny. Kiedy więc odżywiamy się roślinami, można powiedzieć, że żywimy się częściowo światłem minionych dni.
Liście oddają do atmosfery także dużą ilość wody, czyściutkiej, przefiltrowanej i pozbawionej wszystkiego, co wcześniej mogło ją zanieczyszczać. Jak tchnienie roślin wznosi się ona w przestworza, by uformować obłoki i spaść w formie deszczu. A przy okazji nawilża nasz drogi oddechowe i skórę, kiedy tylko jesteśmy blisko. Lasy wytwarzają obłoki – obłoki dają deszcz. Dlatego tam, gdzie wycina się lasy, klimat wysusza się i pustynnieje.
Roślina jest organizmem żyjącym, ale czy jest świadoma? Trwają na ten temat burzliwe dyskusje, także wśród uczonych. Bo skoro aktywność elektryczna korzeni może przypominać pracę mózgu, przywabianie pożytecznych bakterii ma znamiona działania celowego, to istnieją też inne, dziwne zachowania roślin.
Widzicie – oto pęd fasoli. Na jednym z liści usadowiła się gąsienica i zaczyna spokojnie go pożerać. Cała roślina nagle zaczyna się mobilizować i to na kilku frontach. Najpierw wydziela substancje, które zmieniają jej smak, staje się gorzka i niesmaczna. Jednocześnie wysyła w powietrze falę odpowiednich substancji chemicznych, które docierają do innych fasoli, rosnących w pobliżu. One także zaczynają zmieniać smak. Jednak to wszystko wydaje się nie przeszkadzać za bardzo gąsienicy, spokojnie żre dalej. Wtedy roślina u nasady zaatakowanego liścia wydziela kropelkę słodkiej cieczy. Ciecz ta posiada swój zapach, który dociera dość daleko, aż tam, gdzie wędrują mrówki. Kilka z nich zaczyna iść w stronę rośliny, spiesząc się coraz bardziej. W końcu któraś z nich dociera do zaatakowanego liścia, wypija kropelkę nektaru, oblizując się starannie i… nie, nie odchodzi sobie. Podchodzi do gąsienicy i pcha ją z całych sił, gryzie i popycha, aż zepchnie z liścia. Czasem potrzeba kilku mrówek, ale zawsze jest tak samo – gąsienica zostaje zepchnięta, czasem zabita i zabrana do mrowiska.
Podobnie robią wszystkie zaatakowane rośliny, także te zjadane przez trawożerców. Dlatego krowy i inne zwierzęta roślinożerne, jeśli tylko mogą, przechadzają się z miejsca na miejsce, odchodząc od tych kępek traw, które stały się niesmaczne i szukając innych.
Najlepiej zbadano ten mechanizm na akacjach afrykańskich, których liście zjadane są przez żyrafy. Taka akacja, kilka razy podgryziona, jest już tak wytrenowana, że wystarczy sam zapach żyrafy lub jej cień, żeby zaczęła robić się niestrawna. Żyrafy też nie głupie – podchodzą po zawietrznej i często zmieniają drzewo. Co ciekawe, że cień np. ptaka albo chmury nie wywołuje takiej reakcji obronnej, zapach innych zwierząt także nie.
Ciekawa jestem, jak rośliny reagują na zapach człowieka…
[wpdm_file id=1]
28 komentarzy
  1. Witam serdecznie! Jestem pod wielkim wrażeniem! Od września mieszkam na wsi wśród drzew i lkrzewów! Marzy mi się właśnie taki naturalny ogród. Teren naszego domostwa nie jest ogrodzony. W podwórku oprócz naszego maleń kiego domku jest budynek gospodarczy- pozostałość po dawnej oborze, letnia kuchnia i komórka na opał; Od południa i zachodu rośnie mnóstwo drzew, przeważnie liściastych- orzech, brzozy, dęby, czarny bez, dzika róża i stare drzewa owocowe, które już prawie nie rodzą owoców’ Jest też staw, trochę zaniedbany, nieczyszczony, ale woda się w nim utrzymuje. Po wschodniej stronie działki biegnie wiejska utwardzona droga, po której przejeżdża w ciągu doby 5-6 samochodów. Mamy trzy wspaniałe psiaki: Maksia, Bajkę i młodą Gori oraz dwa koty: Sobotę i Szczęscie. Nasze zwierza żyją ze sobą w wielkiej przyjaźni. Miesiąc temu Maksio niestety wpadł pod samochód- miał potrzaskaną miednicę, był bardzo potłuczony. Na szczęście już dochodzi do siebie. Wielka rana na grzbiecie już się goi, samodzielnie już chodzi, nawet próbuje używać nogi, tej która nie jest utrzymana w miednicy. Nie chcemy więzić naszych zwierząt, jednak ze względów bezpieczeństwa trzeba będzie odgrodzić się od drogi. Cała działka ma powierzchnię ok 0,9 ha. Nasz ogród będzie wśród drzew- dużo cienia. Budynki są stare i dosyć zniszczone- chciałabym obsadzić je kwiatami. Wodę mamy ze studni- hydrofor. Ziemia na działce jest dość żyzna, pod spodem jest glina. Dzięki Waszej publikacji nabrałam większej wiary, że z tego już i tak pięknego miejsca będzie można zrobić prawdziwy ogród z drzewkami owocowymi i warzywniakiem, takim na swoje potrzeby! Pozzzdrawiam serdecznie!

    • Stare drzewa można uratować i będą dawać jeszcze dużo smacznych owoców. Najpierw należy je przyciąć tak, żeby były luźne i prześwietlone, następnie usunąć inne drzewa i krzaki, które rosną zbyt blisko (bliżej, niż 10 metrów. Warzywnik także powinien być nasłoneczniony. Trudno, trzeba odżałować część zarośli i przeznaczyć je na opał zimą. Gratuluję powrotu do zdrowia pieskowi 🙂

    • Czytając Pani wpis, aż ciepło zrobiło Mi się na duszy, że tak można pięknie żyć. Pozdrawiam 🙂

  2. Bardzo dużo ciekawych informacji, świetnie napisane.

  3. był kiedyś.. taki polak.. patriota.. Dezydery Chłapowski.. co go zamkneli w więzieniu w szczecinie na ROK..a on nie tracąc czasu napisał tam ksiązkę o tym co przed więzieniem rozpracowywał w Turwi przez lata.. Wcześniej odwiedził 'znajomych’ na wyspach angielskich i przywiózł płóg. Dezydery jako pierwszy w polsce wprowadził i pokazał biodynamikę.
    https://www.pbi.edu.pl/book_reader.php?p=32933
    Setki hektarów porzuconej i zniszczonej ziemi ożywił i jest tam tak do dziś…
    Sto lat potem z jego doswiadczenia kozystał np Rudolf Steiner, znany okultysta , satanista..i przyjechał do Polski na końcówce swego życie, odwiedził hrabiego i sprzedał mu pomysł na robienie kasy na ekologii i tak mamy do dziś.
    Owocem działania takiego Rudolfa jest to ze jabłko ekologiczne w sklepie kosztuje 10zł/kg zamiast 0,5 zł..owocem jest to że dziś to co powinno byc NORMALNE i ZWYKŁE nazywamy ekologiczne.
    Owocem Dezyderego jest wiedza dla pospolitego człowieka o biodynamice bez zadnego modelu ekonomicznej propagandy..jest ujędrnianie hektarów tworzenie ekosystemów , zdrowych , zielonych przestrzeni, rozumienie tego czym jest ziemia.
    co kto lubi>>
    powodzenia
    Adam

  4. Żeby móc sprzedawać swoje warzywa i owoce jako ekologiczne, rolnik musi wykupić certyfikat gospodarstwa ekologicznego, niezależnie od metody, jaka uprawia, czy na kim się wzoruje. Certyfikat jest bardzo drogi, więc warzywa też są drogie, a dochodzą jeszcze pośrednicy… Rolników ekologicznych, tych uprawiających metodą Dezyderego, jest większość, biodynamików tylko kilku i to nie oni decydują o cenach. Wiele osób, które de facto uprawiają swoje ogrody metodą ekologiczną, nie stara się o certyfikaty i sprzedaje wtedy bez etykietki „ekologiczne”, czyli po normalnych cenach. Ja nie uczę komercji, tylko zakładania własnego ogrodu, tak, żeby mieć owoce i warzywa całkiem za darmo.

  5. Dziękuje za publikacje ! 🙂 Z pewnością przyda mi się wiedza w niej zawarta. Po praktyczne umiejętności z przyjemnością przyjadę na warsztaty ! Na razie nie mam własnej ziemi, ale to kwestia czasu, tak myślę. Jednak jakakolwiek by nie była ma ziemia, urodzajna czy nie, mam zamiar stworzyć na niej samowystarczalny raj. Dziękuje więc za cenne wskazówki, którymi się Pani dzieli. Pozdrawiam wiosennie ! 🙂

  6. Dzień dobry !
    Piszę z zapytaniem.. Mam nadzieję, że rozwieje Pani moje wątpliwości. 😉 Mam kawałek ziemi w Borach Tucholskich klasy IV lub niższej. Czy jest szansa stworzyć siedlisko na takiej ziemi ? Czy dzięki wykorzystaniu zasad permakultury może być ona urodzajna ? Bardzo proszę o odpowiedź. Pozdrowienia 🙂

  7. U nas większość ziemi jest V i VI klasy – a rezultat widać :). Także większość gospodarstw rolnych na Podlasiu ma ziemię bardzo słabą, a od tysiącleci ludzie ją uprawiają i żyją z tego. Nie ograniczałabym się jednak tylko do permakultury, ale sięgnęła po wszystkie możliwe sposoby Użyźnienia ziemi w zgodzie z naturą. Podstawową kwestią jest zgromadzenie dużej ilości próchnicy, budując wały i komposty. Jeśli ziemia jest piaszczysta, to dobrze jej zrobi dodatek gliny. Na początek polecam podniesione grządki skrzynkowe oraz zainstalowanie dużych zbiorników na deszczówkę z dachu, bo taka gleba wymaga podlewania.

  8. Dziękuje ! 🙂 Na pewno będę zgłębiać te tematy.

  9. Pani Krystyno! To mój trzeci sezon potyczek w zakładaniu ogrodu. Dużo wiedzy wynikającej z błędów i radość z niewielkich sukcesów…Przede wszystkim zaś obserwacja przyrody i znoszenia przez nią moich na niej eksperymentów…
    Ponieważ wiosna powoli rozkwita myślę nad opcją nawozu zielonego w celu użyżnienia gleby.
    Zastanawiam się jednak czy robić to w formie kul nasiennych (seed balls) – jak proponuje właśnie ktoś z przestrzeni ABS tu: https://www.forumogrodnicze.info/viewtopic.php?f=2&t=74480&p=4549945&hilit=cHaSzCze+BoBiKa&sid=1e849fc3ce700f44e79bcbe470c17a60#p4549945 Ale rozumiem że ziemia pod takie seed balls też musi być w jakiś sposób przygotowana…

    Drugą opcją jest poczekanie do jesieni i zebranie wystarczającej ilości materiału by później stworzyć grządki, metodą przez Panią opisaną. Ziemia jest tu ilasto-gliniasta, pięknie owocują drzewa, krzewy, jednakze wydaje mi się że na podwyższonych grzadkach musiałabym załozyć jakiś system doprowadzenia wody (lub ten butelkowy, opisany przez Panią) gdyż warzywa szybko usychają tu w miesiącach letnich. Ziemia ma tendencję do zaskorupiania się po deszczu, co najlepiej znoszą chwasty;) Poza tym, nie ma u mnie zbyt dużego pośpiechu w przygotowaniu ziemi, raczej chciałabym zrobić to dobrze niż szybko. Ale miejsce na warzywniak się też znajdzie, w innej części ogrodu, metodą tradycyjną (aczkolwiek z larwami biedronek zamiast herbicytów).
    Z tego co zrozumiałam stosuje Pani zmianowanie w ogodzie, ale tez łączy warzywa z kwiatami, ziołami i innymi warzywami. Muszę przyznać że na etapie początkującym rozplanowanie całego ogrodu jest dość skomplikowaną sprawą, więc gdyby miała Pani jakieś wskazówki to byłabym wdzięczna…
    Piękny ten Wasz ogród! Merci bien 🙂

    • Oto lista sąsiedztwa roślin, którą się posługuję: https://majawogrodzie.tvn.pl/153,Dobre-sasiedztwo-roslin,kalendarium-prac.html
      Ziemia ilasto-gliniasta jest bardzo dobra, można nawet bez zakładania podniesionych grządek, albo zakładając tylko jedną dla wymagających roślin, już w niej siać. Wystarczy rozluźnić glebę, wyczyścić chwasty i zrobić rowki, w które posieje się mało wymagające rośliny: groch, fasolkę, buraki, sałatę…. Nasiona w rowkach dobrze jest przykryć kompostem, jeśli nie ma własnego, to trudno – tak niewielką ilość można kupić.
      Zaskorupianiu ziemi zapobiega ściółkowanie. Ściólkować można słomą (duże rośliny), sianem, skoszoną z trawnika trawą (cienka warstwa, żeby się nie zaparzyło).
      Zielony nawóz sieję po zbiorach, normalnie. Bomby to dużo roboty, a rezultat nie zawsze satysfakcjonujący. Jeśli wysieje się wczesną jesienią lub późnym latem rośliny szybko rosnące (facelia, gorczyca itp), to do zimy pięknie wyrosną. Mróz je zabije, ale zostaną jako ściółka na ziemi i chronią ją przed degradacją. Wiosną wystarczy zagrabić i siać, a resztki dać na kompost. Zdarza mi się też budować wzniesioną grządkę na jakimś kawałku ogrodu, którego nie zdążyłam obsiać, także przez całe lato. Po prostu składam w tym miejscu wyrwane chwasty i wszelkie resztki, czasem dorzucam trochę obornika i tak przez lato rośnie „przekładaniec”. Jesienią lekko przykrywam liśćmi, a na wiosnę jest gotowe miejsce do sadzenia ziemniaków czy dyń, albo kapusty.

  10. W tym roku będę prowadzić warsztaty ogrodnicze nie tylko w ABS, ale też w innych miejscach. Najbliższe odbędą się pod koniec maja w Kukówce na Kaszubach. więcej można dowiedzieć się tu: https://www.kukowka.pl/oferta/warsztaty-ogrodnicze

  11. Przecudownie się to czyta, tyle mądrych porad tak prosto i od serca napisanych. Dziękuję i pozdrawiam:)

  12. Witam. Czy jest jakaś szansa by na lekko podmokłej torfowej łące powstał gliniany dom i ogród ? Czy jest w ogóle sens zabierać się za to ?
    Pozdrawiam, Marcelina

  13. Pewnie, że jest szansa. My też mieszkamy na podmokłej, torfowej łące. Z tym, że dom stoi na czymś w rodzaju wydmy żwirowo-piaskowej, więc jest suchy. Najpierw trzeba się zorientować, czy łąka nie jest zalewowa. Jeśli nie, to można przystąpić do zagospodarowywania. Najpierw najlepiej jest wykopać staw, który gromadząc w sobie wodę, podsuszy łąkę. Ziemię wykopaną ze stawu można użyć do zrobienia nasypu, na którym będzie stał dom. Jeśli zostanie ziemi (bo staw powinien być duży), to można też podnieść trochę teren przyszłego warzywnika. Jeśli nie, to założyć grządki podniesione w skrzyniach z drewna, kamienia lub gliny. Możliwe, że nawet to nie będzie konieczne – znam ogrody działkowe na podmokłych łąkach, gdzie wszystko cudnie rośnie. Trzeba tylko znaleźć miejsce w miarę suche, nie podchodzące wodą. Dobrze jest też posadzić sporo drzew i krzewów, one działają jak pompy i wyparowują wodę do atmosfery. Wbrew pozorom sporo roślin owocowych lubi podmokłe gleby i całkiem nieźle na nich rośnie.

  14. Witam,

    W tym roku chciałabym spróbować uprawy warzyw w skrzynkach. Polecana mieszanka składa się z torfu, wermikulitu oraz kompostu. Niestety w tym roku kompostu nie będziemy jeszcze mieć. Czy jest coś czym dałoby się go zastąpić ? Jeśli nie to czy mieszanka torfu, ziemi oraz wermikulitu byłaby odpowiednia ? Słyszałam również o nawozie z ludzkiego moczu rozcieńczonym w proporcji 1:10. Co Pani o tym myśli ? Czy mógłby się on nadać i czy faktycznie stanowi dobry nawóz ?
    Jak inaczej w prosty sposób można wzbogacić ziemię ? Z góry dziękuje za odpowiedź.

    Pozdrawiam serdecznie, Marcelina

  15. A ten wał permakulturowy to najlepiej zrobić wzdłuż linii północ – południe czy innej? pozdrawiam!

  16. Ja ostatnio robiłam ogrodnicze zaopatrzenie, żeby ten mój balkon jakoś wyglądał. Jak zamawiam to zawsze korzystam z allegro bo mam tam zaufanego sprzedawce. ogródmarzeń . mają tam bardzo duży wybór przez co zawsze bardzo długo się zastanawiam co zamówić.

  17. Świetny wpis i masę ciekawych informacji….Ja mam na razie prawie pół ha pod lasem….pełno saren wszystko obgryzających ,dużo kleszczy i mrówek….Marzą mi się grządki….ale nie wiem jak ten ekosystem zrównoważyc żeby się choć tych kleszczy pozbyć….przed sarnami próbujemy grodzić….ile byśmy już mieli malin ….ale sarny zjadły łodygi…..

  18. Dzień dobry. Gratuluję, ogromnej wiedzy, podziwiam pracę przez Państwa włożoną. O jak mi brakuje właśnie tej wiedzy, niestety.
    Mam problem mamy wąską działkę, faktycznie z południowego zachodu, wiatry jak szalone, mamy odkryty sad i niestety drzewka przez to cierpią. Proszę podpowiedzieć, co by Pani poradziła na żywopłot do sadu od strony zachodniej i północnej, oraz jakie kwiaty lub zioła siać w sadzie aby drzewka czuły się dobrze. Bardzo proszę o poradę.

  19. Właśnie zaczytuję się „Permakultura Seppa Holzera”
    Google pokazał mi Waszą stronę i jestem wdzięczna za TO co przeczytałam
    🙂

  20. Wczytałam się bardzo dokładnie w Pani artykuł i bardzo podoba mi sie Pani podejście. Robi się tak przyjemnie jeśli się widzi, że ktoś tak dba o przyrodę.

  21. Bardzo dziękuję za tę kopalnię wiedzy. Przygotowuję się do założenia ogrodu i szukałam wszelkich informacji na temat permakultury. Czytałam Seppa Holzera, ale u Pani znalazłam dużo więcej praktycznych wskazówek.Pozdrawiam serdecznie!

  22. Dzień dobry Pani Krystyno,
    chciałabym zająć się ekologiczną uprawą.
    Kupiłam dom z 0,5 ha ziemi.
    Aktualnie rośnie tam zboże, na co zezwolił jeszcze poprzedni właściciel domu.
    Oby moje pytanie nie zabrzmiało zbyt naiwnie ale…od czego zacząć?!?
    Bardzo chcę żyć w zgodzie z naturą i karmić moją rodzinę zdrowymi warzywami, posiadać żywą ziemię i jestem wysoce zdeterminowana.
    Proszę o porady, względnie odpowiednie przekierowanie.
    Również mieszkałam wiele lat za granicą.

  23. Czy mozna wykorzystać słomę, (jak wiadomo zboża są pryskane rożnymi substancjami) w swoim warzywniku? Czy takie ściółkowania ma wpływ na to co jest potem w warzywach?

Skomentuj Danuta Anuluj pisanie odpowiedzi